środa, 18 grudnia 2013

Hot Rod Hot Heads East Headbanging 2009 Finsterwalde Niemcy

Dziś chciałabym opowiedzieć krótko o zaje...zlocie, który mial miejsce we wrzesniu w miejscowości Finsterwalde pod Berlinem.
Nie wiem jak wy ale ja w życiu czegoś takiego nie widziałam!!!!Fury z lat 40, 50, 60 w jednym miejscu, to samo z motocyklami (Indiany..ech..). Zreszta sami zobaczcie moje zdjęcia i polecam dodatkowo wejść na ich stronę.

http://www.hotheadseast.com 

"Fajna imprezka, wybierzcie się a nie będziecie żałować".
Po obejrzeniu zapadła decyzja, JEDZIEMY!
Wyjazd ze Swarzędza pod Poznaniem godzina 12.00. Jedziemy w cztery motocykle pełni nadziei na  mega imprezę - wyścig z udziałem Hot Rodów i starych motocykli.
Sama impreza organizowana jest na starym rosyjskim lotnisku nieopodal miasta od 2001 roku. Jak widać na zdjęciach  z roku na rok przyciąga coraz większą publikę i uczestników pragnących przeżyć coś niesamowitego i uruchomić machinę przenoszącą ludzi w czasie.
Dzień pierwszy - piątek

Dojeżdżamy do Finsterwalde późnym popołudniem. Już na samym wjeździe do miasta spotykamy grupkę chłopaków na Indianach i momentalnie pojawia nam się uśmiech na twarzy. Okazuje się, że oni również nie za bardzo wiedzą jak dojechać na lotnisko, tak więc zaczyna się wycieczka po mieście. Po kilku minutach trafiamy jednak i zaczynamy naszą podróż w lata 50.
Wstęp kosztuje 20EUR (sprzęty wyprodukowane do roku 1959 wjeżdżają gratis), nie dostajemy żadnej naklejki, na której tak bardzo nam zależy (błagamy o nie później i dostajemy bez żadnego problemu). Krótkie rozeznanie w terenie i rozbijamy się w wysokiej trawie z mega ogromnymi pająkami, których o dziwo nigdy w życiu nie widzieliśmy w Polsce. Szybka akcja rozbicia namiotów i zaczynamy poszukiwania złocistego napoju bogów. Raz po raz przejeżdżają koło nas piękne amerykańskie samochody ze staranie wystylizowanymi osobnikami w środku a my na chwilę rzucamy wszystko i patrzymy jak zahipnotyzowani.
Lotnisko jest dość spore, tak więc obejście wszystkiego zajmuje nam chwile, a przecież tam gdzie byliśmy dziesięć minut temu już stoją kolejne stare amerykańce i Indiany. Wrażenie robią na nas dziewczyny w stylu pin up, ze staranie ułożonymi włosami, czerwoną szminką, ciuszkami podkreślającymi kobiece wdzięki i mnóstwem tatuaży. Faceci nie zostaja w tyle i z charakterystycznie podwiniętymi nogawkami i toną brylantyny na włosach uśmiechają się do wszystkich chwaląc się swoimi maszynami.
Teraz już wiem na pewno, że czas cofnął się o 50 lat.
Cała wieczorna impreza zaplanowana jest w ogromnym hangarze, gdzie wieczorem grają zespoły  Rockabilly z Węgier (Sonny&His Wild Cows) i Niemiec (Dale Rocka). Dwa stoiska z piwem,  i   dwa z gastronomią.
Deszcz jak zaczął padać pod wieczór tak pada do rana nastepnego dnia.
Bawimy się do 4.00  z grupą Czechów, którzy częstując nas swoimi miksturami doprowadzają   do walki z grawitacją. Wracamy do namiotu z wyśmienitą satysfakcją spędzenia udanego wieczoru i wirującym światem.

Dzień drugi - sobota

8.00 i cisza. Coś niesamowitego! Nikt nie katuje sprzętów, nie krzyczy a więc przewracam się na drugi bok w śpiworze i z uśmiechem na twarzy zasypiam jeszcze godzinkę.
Pogoda niezbyt sympatyczna, ciągle pada i jest zimno ale wstajemy i szykujemy sobie śniadanko. W ruch idzie polowa malutka kuchenka na benzynę, pasztety i chleb. Rozglądamy się dookoła i przekonujemy się, iż nie jesteśmy sami. Grille, znacznie większe maszynki gazowe  i dochodzi do mnie, że czujemy się jak na polu campingowym na wakacjach. Pomysł z własnym prowiantem okazał się doskonały, gdyż o zaplecze gastronomiczne organizatorzy nie zadbali tak jak  to u nas w Polsce bywa. Zresztą i dobrze, gdyż Niemcy przywieźli ze sobą własne kuchnie i alkohol.
Po śniadaniu postanowiliśmy zrobić mała rundkę i kilka fotek. To co wczoraj wydawało nam się rajem dla oka dziś przeszło wszelkie wyobrażenie. Dziesiątki super sprzętów i mnóstwo ludzi, nawet słońce zaczęło łaskawie i nieśmiało wychylać się zza chmur. To niesamowite jak w jednym miejscu mogą zjeżdżać się samochody i motocykle za setki tysięcy złotych i nikt ich nie czyści jedwabnymi szmatkami. Po raz pierwszy w życiu widzę na żywo Indiana z bocznym koszem.
Koło południa wszyscy chętni ustawiają się na wjazd na pas startowy na 1/8 mili aby móc zaprezentować co potrafią ich cudeńka.
Wszystko idzie bardzo sprawnie. Sprzęty zostają oznaczone numerami i ustawiają się na start.
Dobierani są w pary według pojemności i startują jeden za drugim. Dźwięk jest niesamowity. Świetną sprawą okazuje się fakt, iż możemy stać naprawdę bardzo blisko i praktycznie czuć zapach spalonej gumy na starcie. Słońce, które dało nam nadzieję na cieplejszy dzień, schowało się jednak co w rezultacie skończyło się deszczem i silnym wiatrem, który przeszywał nasze ciała nieubłaganie. Wróciliśmy więc do hangaru i tam popijając ciepłą herbatę przyglądaliśmy się próbom kapeli country, która parę godzin później miała umilić nam czas.
Pod wieczór przystąpiliśmy do naszego weekendowego rytuału, który niestety ze względu na zmęczenie zakończyliśmy koło północy.
W niedzielę opuściliśmy teren lotniska koło południa, wyjeżdżając z ogromnym spełnieniem i chęcią powrotu za rok. Mimo, iż pogoda nie dopisała, widoki wynagrodziły wszystko. Styl rockabilly wciąż jest żywy i aż ciężko uwierzyć, że może być stylem życia w XXI wieku.
Wracając obiecaliśmy sobie, iż w przyszłym roku wracamy tam „amerykańcem"








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Śmiało komentuj...nie obrażaj!